Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/17

Ta strona została przepisana.

rozlegał się przeraźliwy ostry dźwięk dzwonka, na którego głos wybiegano śpiesznie z izdebki młynarczyka, która stała w jednym kącie młynicy.
Marcycha przysunęła się do niej, usiadła za młynkiem do czyszczenia zboża i czekała cierpliwie.
Bała się wejść do środka, chociaż wyraźnie słyszała głos Pietrusia i głosy jakichś ludzi.
Opuściła ją odwaga — przywarła do cienkiej ściany i słuchała; co chwila ktoś wybiegał z izdebki, a za nim fala śmiechów, światła i ciepła biła na młynicę.
W izdebce małej i niskiej gorąco było jak w piecu; na dużym kominie tlił się torf niebieskim płomieniem.
Gromada chłopów siedziała dokoła ognia.
Zapach machorki, torfu i ryb przypiekanych na węglach napełniał izbę.
Pietruś leżał na łóżku na stosie kożuchów i kpił z pijanego chłopa, który na środku izby kołysał się sennie.
— Idźcie do domu, Mateuszu, bo was baba spierze, jak nic...
— Spierze, mnie spierze? gospodarza? nie... Pod pierzynę puści, wódki z tłustością da, albo i czego lepszego...
— Do chliwa to was puści, kiejżeście się tak spili!
— Pijanym to! A mówiłem żydowi — daj okowitki — i dała jucha spritu... zedrę za łeb, że niech ręka Boska broni... zedrę... Gospodarz kazał postawić okowitki — to słuchać, a nie, to za te pejsy żółte i do wody.