Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Pachciarz dworski, który różne medykamenta sprzedawał pokryjomu, dał jakieś proszki na kredyt, jak również nieco żywności. Proszki nic nie pomogły, bo już po nich, trzeciego dnia, Józiek leżał bezprzytomny i tylko coś bredził gorączkowo.
Tomek, jako po ratunek ostateczny, poleciał po starą Jagustynkę, która się znała na chorobach i, czy się komu zwił kołtun, czy go coś wewnątrz bolało, czy potrzeba było odczynić urok, albo przemierzyć przesunięte dzieci, wszystko to z równem szczęściem leczyła zażegnywaniem, odczynianiem albo ziołami.
Przyszła z nim zaraz i aż się za głowę ujęła, zobaczywszy chorego.
— Loboga! temu tylko Pan Jezus pomódz może — szepnęła.
— Sprobujcie, babko. Lekujcie tego mojego parobka kochanego.
— Przemierzyćby go potrzeba, albo i okadzić i zażegnać... bo ja wiem co!...
— Wszystko róbcie, aby mi tylko nie zamarł chudziaszek. Loboga! taki sielny parobek. Na wiosnę byłby już do pasania — a taki układny, taki obserwant, taki dobry, loboga! — jęczał ze łzami Tomek.
— Jak Pan Jezus kogo miłuje, to mu niczego nie żałuje... Ale, Tomek, ojciec duchowny mi powiedzieli, żebyś ty zaraz szedł na stację; będzie naczelnik, przyjedzie oglądać te zaspy. Idź zaraz i telko nie bądź hardy, obłapiaj grzecznie za nogi i proś. Ksiądz przyjedzie później i pogada, tak mi powiedział.
— A chłopaka tak zostawić?