Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/175

Ta strona została przepisana.

— Pozwolę sobie zwrócic uwagę pana naczelnika, że i nam polityka Watykanu nie podoba się, a już te umizgi kurji rzymskiej do dzisiejszej Francji...
— Przepyszny kraj, przepyszny — szepnął naczelnik, wrzucając sobie w oko monokl.
— Kraj rewolucjonistów, masonów, ateizmu; kraj wiecznej anarchji...
— Tak, ale i kraj drugiego cesarstwa.
— Pan naczelnik skłania się ku temu, co się zwie Bonapartyzmem?
— Przedewszystkiem, skłaniam się ku paryzmowi, ku monarchii Paryża nad światem — i uśmiechał się słodko do wspomnień i skubał delikatnie szpakowatą, iście senatorską brodę.
— Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika — powiedział znowu Tomek, ale nieco głośniej, bo się niecierpliwił i niepokój o Jóźka przejmował go coraz większy.
— Pan naczelnik bawił długo w Paryżu?
— Piętnaście lat. Mgnienie, powiadam wam, rozkoszne mgnienie.
Zamilkł; dozorca kręcił sumiaste wąsy, a naczelnik melancholijnie spoglądał na własne paznogcie i okręcał monoklem.
— Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika! — krzyknął prawie Tomek, bo myśl, że tam Józiek może kona, tak ostrym przejęła go strachem, że już nie wiedział, co robić.
Naczelnik, usłyszawszy go, przystanął, wrzucił z precyzją monokl w oko i rzekł: