Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/19

Ta strona została przepisana.

bić, Pietrze, to i honor i grosz niezły za wypominki albo i pochowki.
— Jedliście, Pietrze, miód, spróbujcie teraz wosczyn...
— A i matka galanta, co to... trepy prawie nowe, ze sześć czeskich wartują, kiecka, że i za półtora złotego nie kupisz, a gębę... to i w szaflik nie zmieścić.. frontowa kobita...
— A umyć ino, a wyczesać, to w sam raz byłaby do palenia w piecach u żydów.
Drwili z niego niemiłosiernie, a on siedział na łóżku i nie wiedział, co począć, dławiła go wściekłość, dławił go wstyd, a nie mógł się ruszyć, bo oczy jego przykuwała biała twarz dziecka, które chłopi rozpowili i położyli na trzonie komina i ogrzewali, aż para buchała ze zmoczonych szmatek.
Naraz skoczył na równe nogi i pobiegł do młynicy...
Wkrótce też rozległy się krzyki dzikie i uderzenia.
— O kochaniu se gadają — zauważył chłop któryś.
— Która to?
— A Marcycha Jantkowa z Woli. Wygnały ją ze służby, wygnały ją z domu... gdzież miała iść?...
— Ho! ho! Pietrek, to kat na dziewuchy...
— I... kat... jużci, ale i hycel on też jest i łajdus ostatni...
— Cichojcie no — zawołał któryś.
— Pietruś! Pietruś! Adyć mnie nie bij! — błagała Marcycha, tarzając mu się u nóg. — Adyć to