Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/200

Ta strona została przepisana.

Dziewczyna spuściła oczy i zakrzątnęła się żywo koło samowaru.
— Ojciec jest?
— Nima. Tatulo pojechali do miasta kupić coś niecoś na świnta.
— To dzisiaj wigilja? — zapytał znowu.
— Juścić ze wilija. Pon jadą dzisia do swoich?
— Jadę, muszę się nawet śpieszyć.
Podniósł się i zaczął chodzić po izbie.
— Mam urlop, pojadę — myślał, zataczając koła po glinianej podłodze. — Pojadę... święta... pojadę... — i stanął nagle na środku izby. — Aha, do Józka pojadę, przecież mnie prosił! — odpowiedział sobie i zabrał się do picia herbaty.
Pił śpiesznie, prawie gorączkowo się ubierał i co chwila spoglądał na zegarek. Wyszedł przed dom, ogarnął wzrokiem niebo i ziemię i zawrócił na drugą stronę chałupy, do swoich gospodarzy, u których mieszkał i stołował się nawet.
— Zostańcie z Bogiem, Wawrzonowa! — powiedział, wyciągając rękę.
— Niech pon jadą z Bogiem! — odpowiedziała stara kobieta i, obtarłszy fartuchem rękę, ścisnęła nieśmiało jego dłoń.
— No, bądź zdrowa, Marcysiu!
Dziewczyna pokraśniała i chciała go na pożegnanie pocałować w rękę, ale on szybko schował ją poza siebie.
— Kiedy pon przyjadą? — zapytała Wawrzonowa.
— Dobrze jeszcze sam nie wiem, ale pewnie na Ś. Szczepan. No, zostajcie z Bogiem!