Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/201

Ta strona została przepisana.

— Panu Bogu oddajem, szczęśliwa droga! — odpowiedziały obie, pochylając się w ukłonie.
Mróz go na dworze owionął siarczysty, aż się skrzyły śniegi i migotały w słońcu, a osędzielina pokrywała srebrnemi puchami drzewa, płoty i trzęsła się niby cienkie włókna pierza na słomianych dachach. Druty telegraficzne, ciągnące się zaraz za Wawrzonową chałupą, równolegle z linją drogi żelaznej, wyglądały jakby skręcone z grubych kłaków bawełny i brzęczały przytłumionym, rozlazłym jękiem.
Wszedł na plant i zaraz na przejeździe zastąpił mu drogę dróżnik.
— Może mnie pan zwolni na pasterkę? żona me zastąpi na przejeździe — prosił pokornie.
— Dobrze.
— Prose pana, kropatwy dwie zabiły się o druty, Płoszka je znalozł i przyniósł.
— Zanieście je do mnie i powiedzcie, żeby je Wawrzonowa powiesiła na mrozie.
Poszedł plantem. Śnieg zaścielał białą powłoką i pola, i rowy, skarpy i plant, tylko wyrzynały się z niego cztery błękitnawe, błyszczące się nici szyn, biegnące prosto. Drzewa i krzaki rosnące ponad koleją, gięły się pod grubą warstwą śniegu.
Pustka była wokoło: z trzech stron zamykały horyzont mury lasów błękitnawych szerokiemi linjami, a z czwartej majaczyły z oddalenia wioski, jakby przypłaszczone pod ciężarem śniegu. Cisza była ogromna w powietrzu. Wrony tylko tłukły się po plancie za pożywieniem i zrywały się z krzykiem, albo czasami stadko kuropatw wznosiło się z ćwierkaniem i zapa-