dało na kamionki olbrzymie, porozrzucane po polach, niby stogi. Szedł prędko, bo do stacji miał pełne pięć wiorst. Mijał czerwone domki dróżników, gęsto stojące, dróżników będących na służbie, i wybiegał niecierpliwie oczyma naprzód. Pociągi towarowe przebiegały obok niego tak cicho, jakby nie dotykały szyn, tylko płynęły w powietrzu, rozsnuwając za sobą długi, skłębiony i zaróżowiony obłok dymów, wiszących niby chmura w powietrzu spokojnem.
Przyszedł na stację zmęczony, ale do osobowego miał jeszcze godzinę czasu.
W kancelarji zawiadowcy zastał tylko dyżurnego przy aparacie telegraficznym.
— Co, sam pan jesteś? — zapytał po przywitaniu.
— Pojechali wszyscy na opłatek do Witkowskiego; na osobowy wrócą.
— A! na opłatek... — szepnął, siadając na szezlągu.
Siedział milcząc, ale po długiej chwili zapytał się w duchu: »Właściwie, dokąd ja pojadę na święta? dokąd?«
Przed miesiącem prosił go jeden z kolegów do siebie na święta; miał jeszcze napisać, ale nie napisał. A on tak się szykował, tak sobie obiecywał po ludzku tam je spędzić — i nie uważał, że ten kolega nie ponowił zaproszenia listownie, tylko się postarał o urlop i teraz miał jechać — ale poczuł jakieś wahanie, niepewność, i rodzaj wstydu go przejął.
— Dlaczego on nie napisał? — myślał z coraz większą przykrością. — Może nie chce...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/202
Ta strona została przepisana.