Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Sam! sam jeden na świecie, bezdomny, jak pies! A niech to pioruny zatrzasną! a niech!... — zakrzyknął prawie głośno i poczuł taki nagły przypływ bólu osamotnienia, taka rozpacz go przejęła bezgraniczna, że upadł na łóżko i zapłakał ogromnym, męskim płaczem, co to serce rwie kawałami, pali jak ogień i boli, boli, boli.
Cisza była dokoła i szarota, tylko ten spazmatyczny płacz rozdzierał powietrze krwawą smugą beznadziejnej rozpaczy i płynął ogromną skargą w nieskończoność.
— Panusiu! — szepnął cicho Wawrzon.
Kubicki porwał się z łóżka i patrzał na chłopa nieprzytomnemi oczyma.
— Może pon do nos pódą na wilije, już tam kobita nasykowała, co mogła, przecie pon nie pogardzi... przecie zawdy mili choćby z chłopamy kiej samymu.
— A... dobrze... dobrze... — nie mógł więcej nic powiedzieć ze wzruszenia, jakie go ogarnęło.
— Poczciwi, dobrzy... — myślał z serdeczną wdzięcznością i poszedł na drugą stronę.
Marcysia stała przed sienią i wyglądała pierwszej gwiazdy.
Cisza... Niebo pogodne i przysłonione zwojami mgieł, przestrzeń biaława majaczeje nieobjętym ogromem. Z okien chałup biją łuny; czasem żóraw zaskrzypi przy studni, zachrupocze śnieg pod nogami, albo gont lub płot trzaśnie na mrozie, i znowu cisza, rozlewająca w sercach spokój słodki.
— Hej! jak tu dobrze, przestronno i spokojnie, hej!