ścić. Na dworze, przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka, pełne ran, szwów i łat — liryczne buty nędzy, bez podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącemi jedynie całemi uszami. Pan Pliszka je reparował i czyścił z miłością prawdziwą, z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem starego psa.
Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich białe, na drugich szare, jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym blaskiem polerowanego bazaltu.
— Trzeba mu kupić buty — pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki fabrycznej rozdarł ciszę.
W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postacie zamajaczyły na tapczanach i pośpiesznie szykowały się do roboty.
— Coś mi jest! — pomyślał pan Pliszka i przyśpieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.
Stanął na codziennym posterunku, przy windzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały...
Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznem światłem, a w wyższych piętrach przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn — niby stado bydląt potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisje zwieszały się ciężko, niby żyły wyprute, niby ramiona, sennie opuszczone.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/223
Ta strona została przepisana.