Nie słyszał sygnałów, mylił się w piętrach, a często przejeżdżał, nie zabierał niczego i ginął w przepaściach swojej studni, powstawało z tego ogólne zamieszanie, towary się spóźniały, niektóre maszyny musiały czekać na robotę, zwróciło to uwagę powszechną.
W sobotę, przy wypłacie wymówił mu to kasjer.
— Pliszka, płacicie karę za nieporządki i opóźnianie!
Pan Pliszka rzucił się, jak piorunem uderzony, a potem wybuchnął:
— Ja płacę karę, ja! Dwadzieścia lat jestem w fabryce i ani grosza nie zapłaciłem kary, to nie zapłacę i dzisiaj.
— Zapłacicie, tak kazał pan Demehl.
— Pan Demehl! A to zapłacę — zawołał nagle zrezygnowany... pan Demehl — powtarzał cicho, wlokąc się do domu. Kruczek czekał na niego przed bramą fabryki i szczekał radośnie na powitanie.
— Kruczek! Pan Demehl skrzywdził twojego pana, słyszysz! Pan Demehl!
Kruczek na dźwięk nazwiska zaczął szczekać groźnie, gonił niewidzianego, mścił się za krzywdę swojego pana. A pan Pliszka jakby zapomniał o wszystkiem, bo siedział w swojej izbie pod oknem, palił fajkę i nie odzywał się do nikogo, nawet na Kruczka uwagi nie zwracał.
Robotnicy szykowali się śpiesznie do drogi, myli się pod pompą na podwórzu w mroku wieczornym, odziewali odświętnie i zapełniali mieszkanie świątecznym nastrojem, gospodyni, pani Radzikowa i Antoś pomagali im wiązać tobołki.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/232
Ta strona została przepisana.