Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/237

Ta strona została przepisana.

spacery to pieniądze mają... Przecież, gdybym chciał... gdybym chciał... — Dotknął się woreczka, który nosił na piersiach, tam miał wszystkie swoje oszczędności, składane przez lat dwadzieścia. — Zechcę, to przepiję wszystko, albo dam komu... albo też pojadę... aha!... tak... i gdzie? — przesunął ręką po oczach wilgotnych.
— Sam jeden człowiek, jak ten... ten Kruczek... Chamy, psiakrew! Letnich mieszkań im potrzeba.
Miał już w sobie cały pożar tęsknoty i całe morze goryczy...
Nazajutrz wstał późno, tak późno, że już nie było pani Radzikowej, a jasne, wesołe słońce zalewało jego izbę.
Oprzytomniał rychło i, gdy sobie przypomniał dzień wczorajszy, to mu przedewszystkiem przyszła na myśl kara, jaką kazał mu zapłacić pan Demehl.
— Kruczek! — zawołał ostro na psa.
Kruczek przeciągał się leniwie, ale patrzał na pana.
Pan Pliszka powiesił na drzwiach stary, poszarpany kożuch.
— Kruczek, twój pan zapłacił karę, słyszysz? Kruczek, pan Demehl! Kruczek, weź pana Demehla! Weź, huzia go! gryź go... weź!... nie daj swojego pana, nie daj! Krzyczał i aż zachrypł z gniewu i zawziętości, złapał kij, bił w kożuch, a Kruczek szczekał zajadle, przyskakiwał i rwał zębami, gryzł, skowyczał, rzucał się na kożuch, jakby na rzeczywistego nieprzyjaciela, i mścił się za krzywdę swojego pana.