Ale siedział i patrzał, i słuchał, i czuł, i brał coraz potężniej w siebie emanacje tej wiosny i tych pól.
— Jezus mój najsłodszy! — szepnął bezwiednie i zaczął szukać po kieszeniach chustki.
— Jezus mój, Jezus! — powtarzał i szukał wciąż chustki, a łzy ciężkie, jak ziarna pełne, całym różańcem spływały mu po twarzy; nie wiedział o tem, nie wiedział już nic, tęsknota szeroka, jak te pola, objęła mu serce i szarpała boleśnie, nie do wytrzymania!
— Panie! panie!... co to wam?
Wzdrygnął się, Józef siedział obok niego z harmonijką...
— A tobie, chamie, co do tego! — krzyknął i chciał się porwać i iść; nie miał sił, pozostał.
A Józef odsunął się nieco i, zapatrzony w obłoki, co, jak białe gołębie, krążyły po błękitach, grał zapamiętale.
A dusza pana Pliszki uległa już zupełnie.
Wieczór nadchodził, dzwony kościelne biły ponieszporne hymny, głos leciał po zbożach i trawach, że aż drgały źdźbła i ptaki milkły. Ziemia okrywała się rosą, przysłaniała się ciszą i mrokiem... cichła. Słońce kładło się na lasy, zboża się pochyliły, jakby w zadumaniu... szmer wody przycichł, wiatr uwiązł w lasach, wieczór nadchodził!...
— Noga mnie tak bolała, że wytrzymać nie mogłem — tłómaczył pan Pliszka, gdy powracali do domu.
— Pójdę, dosyć mam tego, pójdę! — powiedział sobie stanowczo...
Ale rano, w fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/252
Ta strona została przepisana.