Przymknął oczy, bo kominy fabryki wychyliły się z ciemności i były tak blisko, tuż nad nim, jakby się pochylały... jakby chciały go chwytać.
— Winda!
Drgnął gwałtownie, ten krzyk rozległ się w nim, a jemu wyraźnie się zdawało, że to z fabryki głos dochodzi.
— Nie dam się, nie. Wyskoczył przez okno, zarzucił tłumok na plecy i ruszył drogą.
Ale musiał przechodzić wzdłuż całej fabryki.
— Winda!
— Jezus Marja! Przycisnął się do parkanu i z przerażeniem patrzał na czarne, straszne okna fabryczne.
Wydało mu się, że to okna czuwają, że tam w ich głębi widzi całą ciżbę poskręcanych, potwornych maszyn, że wszystkie się skłębiły i patrzą na niego.
Cisza była śmiertelna, deszcz spływał sznurami drobnych paciorków i szeleścił ledwie dosłyszalnie wśród liści.
Bielało już nieco, wyraźnie, coraz wyraźniej spostrzegał fabryki; wszędzie stały, ze wszystkich stron wyrastały, czaiły się w zmrokach, a zagradzały drogę... Szara, deszczowa kurzawa oblewała je jeszcze, i mroki przysłaniały, ale one rosły w tem świtaniu ponurem, potężniały, podnosiły szyję coraz wyżej... coraz groźniej!
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Ruszył galopem prawie, przebiegł z zamkniętemi oczami obok fabryki i odetchnął aż w polach, pod lasem, który mu zagrodził drogę, a że czuł się strasznie zmęczonym, usiadł na jakimś zagonie i odpoczywał.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/254
Ta strona została przepisana.