Był już kawał drogi od domu, ale fabrykę widział dobrze.
Było już coraz jaśniej.
Zerwał się, gdzieś daleko, na drugim końcu miasta zadrgał świst fabryczny.
Pan Pliszka porwał się i wszedł śpiesznie w las.
A świsty szły za nim, jak psy, i gryzły go w samo serce... o, jeden... drugi... dziesiąty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wołały przenikliwe głosy fabryk!
Obejrzał się, w deszczowych mgłach już się jarzyły elektryczne słońca, wykwitały nad miastem...
— Jezusie Najsłodszy! Jezusie! — bełkotał przerażony.
Przyśpieszył kroku, chciał uciec, za wszelką cenę chciał uciec, ale te głosy biegły za nim, huczały w lesie, przedzierały się przez gęstwę drzew, przez mgły, przez oddalenie i znajdowały go i biły w jego duszę, przenikały ją bólem, strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.
Naraz i potężny głos jego fabryki rozdarł bolesnym dźwiękiem powietrze, ach, tak znał ten głos, tak znał!
Stanął, przestał oddychać, przestał wiedzieć i pamiętać... a fabryka wołała go potężnym głosem gniewu:
— Wróć! wróć! wróć!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny później stał znowu na swojej windzie.
— Winda blich!
— Winda suszarnia!
— Winda apretura!