Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/39

Ta strona została przepisana.

Naraz drzwi się z hukiem ozwarły, i wiater buchnął na izbę, a z ciemnej sieni jęli się cisnąć chłopi jakąś groźną, milczącą kupą, nie rzekłszy nawet pochwalony, że młynarz jaże łyżkę puścił na stół i przytrzymawszy lampę, rozbujaną od pędu, wodził po nich zdziwionemi oczami.
— Coś was sporo! — mruknął.
— A jeszcze więcej czeka na dworze — rzekł Jędrzej, wysuwając się naprzód.
— Sprawę to jaką macie?
— Juści, co nie na pogwarę przyślim — ozwał się któryś, drzwi przywierając.
— To siadajcie, migiem skończę kolację.
— Niech wam pójdzie na zdrowie. Poczekamy ździebko...
Młynarz jął pojadać śpiesznie, chlipający, a chłopi usadzili się po ławach, to plecy nagrzewali pod piecem, pilnie jeno spozierając na Jędrzeja, któren zasiadł podle stołu i, sparty o niego łokciami, srodze się zadeliberował.
— Psi czas, co? — zagadnął młynarz.
— W marcu, jak w garncu!
— Jak zawżdy przed zwiesną.
I na tem się urwało, że w cichości jeno młyna-