Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/40

Ta strona została przepisana.

rzowa łyżka skrzybotała po wrębach, zaś na dworze ktosik o przyciesie buciary obijał z błota, i czasami wiater ciepał się z szumem o ściany, aż pojękiwały, a deszcz bębnił w zapotniałe szyby.
— Jadwiś! — krzyknął młynarz, ocierając garścią wąsiska.
Z bocznej izby jawiła się tęga pannica, wielce urodna i przybrana zmiejska, przejrzała bystro chłopów i, zebrawszy miski na naręcze, wyszła, kolebiąc szerokiemi biedrami.
— Cóż to za sprawa? — zaczął młynarz, prztykając w tabakierę.
Ale ni jedna ręka nie wyciągnęła się do tabaki, bowiem twarze się nagle zmroczyły, jaki taki chrząkał i drapał się frasobliwie, a wszyscy patrzyli w Jędrzeja któren się wyprostował i, wparłszy blade, nieustępliwe oczy w młynarza, powiedział wolno:
— Przyślim, abyście nam wydali złodziejów...
Młynarz rzucił się w tył, oczy wytrzeszczył, ręce rozwiódł i zabełkotał:
— W imię Ojca i Syna! A skądże to ja wiem?...
— Miarkujemy, że wy jedni wiedzieć o nich musicie! — rzekł ciszej Jędrzej i powstał, chłopi się też z ław dźwignęli, a stając kołem, kiej ścianą twardą, wbili w niego chciwe i ostre ślepie, niby te pazury jastrzębie, aże poczerwieniał.
— Przyślim do was po prawdę! — szepnął z mocą Jędrzej.
— I musicie nam powiedzieć, musicie! — przywtórzyli głucho a srogo.
— Jaką prawdę? We łbach wam się troi! Skądże