Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/47

Ta strona została przepisana.

Ciągnęli chyłkiem, gęsiego, pobok niskich chałup, co kiej kumy utrudzone, przysiadły nade drogą, kuląc się w sadach, że jeno dachy ośnieżone, niby te czepce białe, widniały skroś drzewin rozkołysanych.
Jędrzej szedł na przodzie i zcicha zarządzał, że co trochę ktosik wyrywał się z rzędu, leciał do okien, bit pięścią i wołał:
— Wychodź! Pora!
Wnet gasły światła, i drzwi skrzypiały, a czarne cienie sunęły z pod chałup i, macając kijami drogę, łączyły się z gromadą w cichości.
Szli coraz gęściej i ostrożniej, pilnie bacząc na wszystkie strony.
Naraz Jędrzej obejrzał się lękliwie, bowiem wyraźnie dosłyszał chlapanie błota, jakby ktoś leciał za nimi, a jakiś cień przesuwał się chyłkiem pod płotami, lecz skoro przystanęli, wszystko ucichło i przepadło, wiater jeno szumiał, i psy kajś nie kaj z pod przyźb naszczekiwały zajadle.
Ruszyli jeszcze wolniej, ale niejeden już się że gnał trwożliwie, niejeden wzdychał, a niejednemu mróz przechodził kości, mimo to nikt nie wyrzekł ani słowa, ni też się cofnął, parli się jednakowo naprzód, niby ta niepowstrzymana, groźna chmura, co to, ciągnąc zwolna, rośnie w cichości, nim raptem trzaśnie piorunem lub gradem ziemię stratuje.
Ale gdy wymijali karczmę, rzęsiście oświetloną, jaki taki pociągał nosem wiatru lubego i chciał wstąpić na rozgrzewkę, jeno Jędrzej nie popuścił nikogo, zgarnął wszystkich w kupę i wywiódł na środek drogi, bo prawie pobok stał ano dom strażnikowy.