że pół izby tonęło w czerwonych blaskach, a jakaś dziewczyna chodziła, huśtając na ręku dziecko rozkrzyczane...
— Są w domu, są — szeptał Jędrzej, wróciwszy do gromady, trząsł się cały i ledwie zipał, ledwie poradził mówić, by połowa ludzi poszła, strzegąc dom od strony pól i podwórza.
Ale wnet, ochłonąwszy, ruszył śmiało w opłotki; już podchodzili do ganku, gdy gdzieś w podwórzu psy zaskowyczały tak żałośnie, iż jęli przystawać.
— To nasi sprawiają się z nimi. Chodźmy! A jakby się bronili, kijami hyclów, nie żałować! — szepnął Jędrzej, pociągnął młynarza, przeżegnał się i wszedł ostro do sieni, chłopi parli się tuż za nim, ramię przy ramieniu.
Weszli do izby hurmą, mocno a posępnie.
Rumor się uczynił, Gajdy porwali się od stołu z rozdziawionemi gębami, lecz w mig stary pierwszy się opamiętał, opadł na stołek, pociągnął syna i zawołał, niby to z prześmiechem przyjacielstwa:
— Witajcie! Ho! ho! jakie goście! i młynarz! i Jędrzej! Cała kompanja.
— Siadajcie, gospodarze! — dorzucił Gajdziak, obiegając wystrachanemi ślepiami chłopów, a bezwolnie sięgając łyżką po jedzenie.
Ale nikto nie przysiadał, ni rękę wyciągał do powitania, stanęli, kiej słupy, bez ruchu, tylko Jędrzej się wysunął i rzekł surowo:
— Ostawcie jadło, mamy pilniejsze sprawy.
— Sprawy? Nam pilniejsza kolacja! — warknął hardo stary.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/49
Ta strona została przepisana.