Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Mówię ci, ostaw, to ostaw! — zagrzmiał Jędrzej.
— Cie... jaki naczelnik... w cudzej chałupie rozkazuje...
— A rozkazuję, i posłuchać musisz, hyclu jeden!
Gajdy skoczyły na równe nogi, strach ich obleciał, pobledli, łby się im trzęsły, ale szczerzyli ostre kły, kiej wilki, gotowe na wszystko.
— Czego chcecie? — spytał młodszy zduszonym, syczącym głosem.
— Sądu na was zbóje, i kary! — krzyknął strasznie Jędrzej. Te słowa zwaliły się na nich, kiej pułap, że pochylili się ździebko.
Luta cichość wionęła tchem śmierci, że na mgnienie zamarły nawet oddechy, dzieciak jeno płakał coraz głośniej, ale naraz, raptem, Gajdy rzuciły się ku drzwiom, młodszy błysnął nożem, a stary porwał siekierę, lecz nim zdążyli uderzyć, chłopy runęły na nich, kiej burza, kije spadły z głuchym trzaskiem, kilkadziesiąt rąk chyciło za łby, za orzydla, za szpondry a karki i wyrwało ich z miejsca, kiej te krze nikłe.
Wichura się zakręciła po izbie, krzyk się zerwał i rumor, stołki, ławy, a sprzęty poleciały na wszystkie strony, kobiety uderzyły w płacz, zwił się kłąb i wśród przekleństw, szamotań i ryków zwalił się na podłogę, zakotłował, przetoczył, raz i drugi ciepnął się o ściany i rozprysnął.
Gajdy leżały na ziemi, skrępowani w powrozy, niby barany, ryczeli z całych sił, szarpiąc się a klnąc straszliwie.