— Witek! Mój złoty Witek!
Chłopak się obejrzał, źrebaka, na którym jechał, powstrzymał i mruknął:
— Cegój! A gdzie!... To psinorody dopiro, zaro w skodę, kiej śwynie!
Pchnął swego konia, obegnał rozpraszające się po drodze i zbożu stado źrebiąt, spędził w kupę i podjechał znowu pod parkan, okalający ogród, gdzie stała dziesięcioletnia może dziewczyna.
— Mój drogi Witek, pomóż mi zejść, mój złociutki, ja się tak boję, jeszcze spadnę — szczebiotała, przytrzymując się silnie ostro zakończonych sztachet.
— A juści — dostanę ta!...
I obojętnie zsuwał ściągnięte aż do kolan spodnie.
— To podjedź.
— Bez rów?
— Prawda — i spojrzała z przykrością w głęboki rów, idący równolegle z parkanem.
— Niech paninka chyci się słupka okrakiem i tak zjedzie na zimię.
— Jakto okrakiem?
— Loboga z tymi kobitami?... To zawdy nic nie rozumi. Dyć kolanami i tyla.
— Acha! Już wiem, wiem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/63
Ta strona została przepisana.