— Ociec! ociec! wstańta, słysta? no, wstańta troche.
— Laboga! Marjo! eh! — jęczał, potrząsany energicznie. Tylko twarz mu było widać z pod kożucha, twarz zapadłą, a zmiętą i pooraną w brózdy, szarą, jak ta ziemia, którą tyle lat uprawiał, porośniętą siwym włosem jak podorywki późnej jesieni. Oczy miał zwarte, a z wpół otwartych, sinych, popękanych warg wywiesił język, dysząc ciężko.
— Wstańta! no! — krzyczała córka.
— Dziaduś! — zapiszczała niewielka, w koszuli tylko i zapasce, zaścięgniętej na piersiach, dziewczyna, wspinając się, aby choremu w twarz popatrzeć.
— Dziaduś! — i łzy miała w oczach niebieskich, a żałość w umorusanej twarzy.
— Dziaduś! — ozwała się raz jeszcze, ciągnąc za poduszkę.
— Pudzi stąd! — krzyknęła matka, i chwyciwszy ją za kark, pchnęła pod piec.
— Suka, na dwór! — zakrzyczała, potykając się o stare, napół ślepe psisko, obwąchujące łóżko. — Na dwór! nie puńdziesz mi ty! — i kopnęła swoim drewnianym trepem tak silnie, że suczysko przewróciło się, lecz natychmiast ze skowytem przypadło do drzwi
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/85
Ta strona została przepisana.