— Aha! widzis, tutaj go... Niech tam gnije, jak..
— Głupioś, trza go pochować.
— To i płacić za niego?...
— ale nos zbaw ode złygo... — cegoj ślipia rozpalas! godaj!...
— nas... zbaw... złygo...
— Płacić tego nie myśle, boć po sprawiedliwości Tumek musi płacić.
— amyn.
— amyn.
Przeżegnała małą, obtarta jej nos ręką, podeszła do męża.
— Trza go znieść — szepnął.
— Do chałupy! tutoj?
— Ino gdzie?
— Na drugą stronę. Wyprowadzi się cieloka, jego połozy na ławie, i niech paraduje — kiej taki.
— Monika!
— Hę?
— Trzaby go przynieSC...
— To przynieś.
— Juści... ale...
— Bois się?
— Głupioś, psiachmać!
— Ino co?
— Cimno, a po drugie...
— A jak rozednieje, to jesce kto obacy.
— Chodźwa oba.
— A to se idź!
— Idzies, psio paro, czy nie? — krzyknął. Przecie to twój ociec — dodał i wyszedł.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/99
Ta strona została przepisana.