— Bukiet, bo znowu oberwiesz! Upominała rozglądając się po szarym, posępnym dniu. Niebo zwisało nisko, że spęczniałe wodą bure chmury, zdawały się leżeć na przydrożnych wierzbach. Po nocnym deszczu jeszcze się lśniły kałuże na drodze. Drzewa stały czarne, obmokłe i na pół odarte z liści. Jesień obtulała ziemię w przemiękły i wyszargany łachman mgieł. Wrony wieszały się po słupach telegraficznych. Z lewej strony, z poza domostw niskich i wysokiej czarnej cerkwi, nakrytej zielonemi kopułami, darły się świsty parowozu i głucho dudniał nadchodzący pociąg. Przeprowadzała go oczami, gdyż przesuwał się tuż za drogą — widział się jej niby rudawy gad, czołgający się w tumanach białych dymów. Prześlizgnął się po moście nad rzeczką i wymijając cmentarne wzgórze, pogrążył się w lasach. Zawiesiła posmutniałe oczy na cmentarzu, który jak potężny okop śmierci, wynosił się lasem ogromnych krzyżów, pochylonych w różne strony świata. Stado wron krążyło nad nimi z przejmującem krakaniem. Wzdrygnęła się z zimna i wróciwszy do izby, chodziła bezradnie od okna do okna. Zabierała się nawet do roboty, ale wszystko leciało jej z rąk, myśli się mąciły i pod piersiami coś boleśnie ściskało. Wreszcie przemógłszy tę dziwnie strwożoną niemoc, zajęła się gospodarstwem. Bukiet łaził za nią nieodstępnie, a gęsi, skoro przechodziła pobok zagrody, wyciągały za nią długie szyje i syczały. Zaś gołębie, jak tylko pokazała się w podwórzu, spływały z dachów do jej nóg z gruchaniem. Nie cieszyło ją to dzisiaj, — nie radował wieprzek wsadzony do karmika, któremu codzień z lubością obmacywała tłuściejące boki. Ani na-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/10
Ta strona została skorygowana.