Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/100

Ta strona została przepisana.

stało z jej kożuchem, starała się wywiedzieć o tym nieszczęśliwym.
— Tylu teraz wieszają, to pewnie i jego już powiesili — i nie chciał o tem więcej mówić.
Była głęboko przekonana, że on żyje i cała sprawa nie może się tak skończyć na niczem. Ale przechodziły tygodnie i miesiące, a wciąż było cicho, niejednemu nawet mogło się zdawać, jako wszystko utonęło w przepaściach zapomnienia jakichś kancelarji zawalonych aktami tysięcy podobnych zbrodni. Tylko Jaszczukowa nie zapominała, tkwiła w jej pamięci boleśnie, niby gwóźdź, którego wydobyć było niepodobna. I wciąż oczekiwała na cios nieubłaganie nad nią zawieszony. Co rana, wyglądając na świat, przedewszystkiem leciała oczami na drogę od stacji, czy nie dojrzy nadchodzących żandarmów. A często nocami pod wpływem halucynacji słuchowych, zaczynała się ubierać, pewna, że już po nią idą.
Tak minął październik, listopad i zaczął się grudzień. Zima rozpoczęła się na dobre, a szła dziwnie śnieżna, wiejna i przeplatana ciągłemi zmianami. Mierziła się ludziom niemało, bo to wiatry harcowały, aż dachy leciały z niemi i sypiać nie dawało, to śniegi sypały bezprzestannie całemi dniami, to przychodziły nagrzane podmuchy z południa, pokazywało się słońce i tworzyły się po drogach nieprzebyte topiele, a potem najniespodziewaniej ściskał mróz i okuwał świat w lodowe skorupy. I tak się wciąż obracało w kółko. Dni wlekły się zwolna, jak siwe, poślepłe dziady, rozpaczliwie smutne.
Jaszczukowa zajęta tkaniem wełniaków, nieraz całą godzinę siedziała bezczynnie przy warsztacie, za-