patrzona w zaśnieżony świat jakimś stygnącym wzrokiem. Śnieg padał gęsty, równy i cichy, a jej się wydawało, jako leży gdzie w polach, i te śnieżyste puchy ją zasypują. Odeszła ją pamięć o sobie, odeszły czucia wszystkie, a ten biały i chłodny okwiat okrywa coraz grubszym całunem śmierci. Same oczy się zawierały pod chłodnemi pocałunkami zamieci, serce ustawało w niewysłowionej lubości, a dusza wyfruwała niby biały motyl, i błądząc w śnieżnych tumanach, unosiła się wyżej a wyżej, jakby do dalekiego słońca tęskniący lot brała.
Tak jej przechodziły owe dnie nieustających śnieżyc, zaś poniektóremi nocami, kiedy stada złych wichrów wyły pod oknami, kiedy drzewa jęczały w męce, a dom trząsł się i dygotał, jakby w przerażeniu, nasłuchiwała tych szalejących głosów ze ściśniętem sercem, — miała je za głosy szatanów żerujących za upadłemi duszami. Wyciągała ręce i znakami krzyża, modlitwą i rozpłomienionem uczuciem, niesła się w ich obronie tak żarliwie, że wpadała w jakieś cudowne wizje nie do opowiedzenia.
I przeto powracała do codziennego życia coraz więcej odmieniona, i patrząca na wszystko z jakiejś dalekości, jako ci ptakowie szybujący podniebnemi loty.
Ta odmiana tak była widoczna, że Oksenia spoglądała na nią z tajoną trwogą, zaś Mikoła drapał się frasobliwie i przypisując ją Jarząbkowi, szykował mu się za nią zapłacić.
Więc też nie przeraziło jej wezwanie ze sądu, żeby się stawiła jako świadek w sprawie ukradzionego
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/101
Ta strona została przepisana.