jej kożucha. Przynieśli je z gminy, bo termin wypadał za dwa dni.
— O kożuch jeno! — szepnęła z pewnem rozczarowaniem. — Tam się pokaże i coś więcej.
I najspokojniej przygotowywała się do wyjazdu, nie zwracając uwagi na płacze Okseni, skomlenie Bukieta, ni Mikołowe rozszlochane westchnienia. Stara ciotka Czuryłłowa, wdowa, miała się przenieść do chałupy na czas jej nieobecności...
Już na stacji, gdzie czekał wójt i dwóch chłopów, również wezwanych w tej sprawie na świadków, Mikoła odciągnął ją na stronę i zaszeptał:
— Gospodyni... — długo mełł jakieś słowa przemiękłe łzami, a jeno rzekł: — a kożuch przywieźcie.
— Będziesz go miał. Pilnuj tu wszystkiego! Za parę dni wrócę.
— Na Jarząbka będę miał oko, nie bójcie się! juści! — jąkał, wycierając nos rękawem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/102
Ta strona została przepisana.