Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/106

Ta strona została przepisana.

że mu tylko z czarnych, zwichrzonych kudłów świeciły zuchwałe oczy i przebłyskiwały drobne, kocie zęby.
— Pewnie zbóje i złodzieje — pomyślała o nich niechętnie, przenosząc znowu oczy na swojego, który wsparłszy się łokciami o balustradę, patrzył w sędziów i nasłuchiwał zeznań świadków, z namarszczoną brwią, i z twarzą jakby skamieniałą w obojętności.
Wreszcie przyszła kolej i na Jaszczukową; pobladła, nogi się pod nią uginały i serce dziw że nie wyskoczyło z piersi, ale zeznawała spokojnie i tak samo jak wtedy, że nikogo nie widziała, a kożuch znaleziony podczas obławy należy do niej, i zginął z komory niewiadomo jakim sposobem. Wracając na dawne miejsce, poczuła na sobie jego rozpalone spojrzenie, obejrzała się mimowoli, była w nim podzięka pełna słodyczy.
Sprawa mimo widocznego popędzania przez przewodniczącego, ciągnęła się niesporo. Niektórych świadków przesłuchiwano osobno, wyprowadzając pozostałych do sąsiedniej sali, gdzie oczekiwali długie godziny na wezwanie.
Dopiero o dobrym zmierzchu wprowadzono ich z powrotem. Przy świetle elektrycznem ta sala sądowa wydała się im podobną do jakiejś niskiej, sklepionej kaplicy z wielką ikoną cara na ścianie, a zamiast ołtarza miała stół sędziowski na podwyższeniu. Prokurator, tęgi, piegowaty oficer z włosami ostrzyżonemi przy samej skórze i z prawie białemi brwiami i rzęsami, rozpoczął czytanie aktu oskarżenia.
Głos miał srogi, proste i twarde zwroty, określenia zwięzłe, charakterystyki brutalne i nasycone jadem ale z początku, trzymając się na wodzy, tylko chwila-