Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/107

Ta strona została przepisana.

mi uderzał na oślep zapamiętałym ciosem w oskarżonych. Wreszcie porwany zapałem, czy własną wymową, wybuchnął namiętnie przeciwko tej całej szajce spiskowców, zaprzysięgłych wrogów ojczyzny, Boga i społecznego porządku. Potem w przerażających obrazach pokazywał zniszczenie kraju, morderstwa, pożary, strejki i powszechne zdziczenie. A kiedy już dostatecznie wyświetlił i ugruntował winy, kiedy przekonał, że sprawcami tych zbrodni wołających o pomstę do nieba, są właśnie ci, siedzący na ławie oskarżonych, wtedy — imieniem zagrożonego w podstawach społeczeństwa runął na nich, i z niepohamowaną gwałtownością rąbał bez pardonu i miłosierdzia, miażdżył i wypleniał ze szczętem. A gdy mogło się zdawać, że na pobojowisku pozostały jeno trupy i kałuże krwi, — napił się wody, wytarł spoconą twarz i nabrawszy oddechu, jął pobite jakby wywłóczyć za włosy, i pokazując na oczy sądu i potomności, dobijał jeszcze każdego z osobna, żądając wielkim głosem najwyższej kary na tych najgorszych wrogów ludzkości.
W sali zrobiło się strasznie, pomiędzy świadkami zaszemrały szlochania, groza ściskała gardła, zatykała oddechy i tak trzęsła, że niejednemu zaszczękały zęby, a przerażone oczy dojrzały śmierć snującą się pod sklepieniami. Ale na oskarżonych snać to nie sprawiało wrażenia, bo zachowywali się jak i poprzednio, tylko żydek podrzucał głową i nerwowo obgryzał paznokcie, a pierwszy uśmiechał się z druzgocącą wzgardliwością.
Na tem się jednak nie skończyło. Prokurator obdarłszy ze skóry wszystkich ryczałtem i każdego z osobna, znalazł wkońcu pomiędzy najgorszymi jesz-