Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/109

Ta strona została przepisana.

Porwali się z miejsc i zapadło milczenie, jak po uderzeniu pioruna.
— Nie ukradł mi ani na obwinięcie palca! Samam dała, sama go ochroniłam przed pościgiem, sama dałam jeść i przenocowałam! — oskarżała się wielkim głosem.
— Aresztować i wyprowadzić! — przerwał jej groźny i krótki rozkaz.
Wywlekli ją żandarmi, porzucając w jakimś mrocznym pokoju. Huknęły za nią drzwi, niby zapadające się wieko trumny. Stała, chwiejąc się na wszystkie strony, jak drzewo wyrwane z ziemi, nie pojmując jeszcze, co się z nią stało. Była w gorączce i jeszcze w tym wewnętrznym krzyku, z jakim się zerwała na obronę nieszczęśliwego. Porwała się naraz do drzwi — zamknięte. Podbiegła do drugich, biła w nie pięściami, szarpnęła zamek, tłukła nogami, nie ustąpiły! Przysiadła na tapczanie pod ścianą i obejrzawszy się dokoła przytomniejącemi oczami, szepnęła:
— Tom osądzona! — Głos jej zaszemrał niby zeschły, martwy, opadający liść.
I zapłakała płaczem rezygnacji wleczonej na stos, — płaczem, w którym drgało bolesne szczęście poświęcenia. Rozdzierała ją niewymowna żałość przesycona słodkiemi łzami ofiary. I jak się to wszystko stało, że z ławy świadków znalazła się za kratami w mrocznej i strasznej celi więziennej? Rozglądając się dokoła osłupiałemi oczami, jeszcze nie potrafiła zrozumieć wszystkiego. Słuchała przebiegu sprawy, jak wszyscy ze zgrozą i wzrastającem przerażeniem, ale dopiero kiedy prokurator, zgarnąwszy wszystkie zbrodnie, rzu-