Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/111

Ta strona została przepisana.

kowała łzami wdzięczności za to szczęście, jakie jej zesłał, — za szczęście oddania życia i poświęcenia się dla dobrej sprawy.
Chmurny, zadeszczony dzień zastał ją jeszcze na klęczkach, a przebudził z marzeń głos dozorcy przynoszącego śniadanie. Szara, posępna i brutalna rzeczywistość zajrzała jej w oczy. Wróciła pamięć wszystkiego i zaszarpała jakaś nieokreślona tęsknota za dawnem życiem, za domem. Była ona raczej przelotną troską, jakby rozchwianym cieniem chmur, padającym na duszę w odlocie i opóźniającym chwile oderwania się od ziemi. A niekiedy przejmował ją głuchy strach przed czemś niepojętem a groźnem, że byłaby uciekała w cały świat.
— Jakże tu uciekać przed swoją dolą! — szeptała później bezradnie i z rosnącą niecierpliwością, wywyczekując wezwania na sąd. Ale przechodziły godziny, słyszała przez ściany jakieś gwary i krzyki, słyszała brzęki szabel, czy kajdan, a po nią nie przychodzili, Przeszło południe, potem posępny zmierzch wypełzał ze wszystkich kątów i mróz pobielił zakratowane okno, a do niej nikt nie zajrzał.
— A może zapomnieli o mnie! — zrywała się niespokojnie.
Ale nie zapomnieli. Późnym wieczorem żandarmi zaprowadzili ją do jakiejś niskiej izby, gdzie już na nią czekano. Zaczęły się długie, podstępne indagacje. Powtórzyła wszystko, co już była powiedziała na sądzie. Nie uwierzyli. Posądzali ją o współudział w zbrodniach tamtych oskarżonych, wzięli ją za rewolucjonistkę i wpadłszy na ten fałszywy trop, nie chcieli go już opuścić.