Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/113

Ta strona została przepisana.

zdążyli przeszkodzić, runęła na niego z oszalałym rykiem.
— Ty psie carski! Ty kacie! Ty zbóju! — harczała, obrabiając mu twarz pazurami.
Stało się to tak gwałtownie, i nieoczekiwanie, że nim ją oderwali, dostało mu się rzetelnie za swoje. Zapłacono jej za to strasznie.
Zbitą, skopaną i nieprzytomną, wyciągnęli żandarmi, i niby pęk skrwawionych łachmanów, zawlekli do jakiejś mroźnej celi. Oprzytomniała dopiero po paru dniach w szpitalu więziennym. Noc była burzliwa, zawierucha targała oknami, a skowyt marznących i szarpanych drzew, prześwistywał niekiedy wskroś wielkiej, prawie ciemnej sali. Na ścianie, wprost, okien płonęła migotliwie czerwona lampka przed ikoną Matki Boskiej, skrzącej się złocistemi blachami. W mrokach, przesyconych zapachem karbolu, majaczyło kilkanaście łóżek. Jaszczukowa przebudziła się nagle i spróbowała usiąść, ale opadła z ciężkim jękiem, zabolały ją połamane żebra. Spróbowała rozważać, brodząc w ciemnościach niepamięci, aż pochwyciwszy jakiś błysk, z niezmiernym trudem jakby doczołgała się do przypomnienia wszystkiego, co się z nią stało. Nie mogła tylko sobie przypomnieć jak dawno tutaj leży. Straszne bóle w całem ciele, niedające się jej poruszać, mówiły, że musiało się to stać niedawno. I mocując się z cierpieniem, długo szukała pozycji, w której mogłaby leżeć bez boleści. Zwolna, wśród nieopisanych wysiłków, sprawdzała swoją całość, gdyż na razie, zdawało się jej, że pozostało z niej tyle jeno, co zwarło się w tem uczuciu bólu i myślenia. Z dziwną też radością odszukała się