Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/115

Ta strona została przepisana.

rwała się do tej zagrody i do swoich. Naraz zmroczyło się w niej na chwilę, jak kiedy chmura przysłoni słońce, serce się jej gwałtownie zatargało, i coś zgoła niepojętego jakby ją wyrwało z ciała, uniosło i postawiło w jej domu na środku izby. Patrzyła niezmiernie zdziwiona — czerwony świt zaglądał, szyby były pokryte srebrzystemi palmami mrozu, Oksenia spała zakopana w pierzynę, a ciotka na jej łóżku. To ją zastanowiło na mgnienie, ale że nie miała czasu, więc tylko zawoławszy żeby wstawały, poszła w podwórze. Krzyknęła na parobka, zajrzała do krowy, zajrzała do klaczy, która z parskaniem odskoczyła od niej, poklepała źrebaka, wypuściła gęsi na podwórze i przekopawszy w puszystym śniegu ścieżynę z domu do chlewika, wyjrzała na drogę. Zasypana była po płoty, pociąg jakiś przechodził, na wschodzie różowiły się zorze, dzień się robił. Widziała to wszystko, czuła i dotykała. Powróciwszy do izby posłyszała skomlenie Bukieta, jakoś stronił od niej i gdy się do niego odezwała, zawarczał. Ale czemu one nie wstają? Jakby nie dosłyszały budzenia. Wołała na nie, ani drgnęły, szarpnęła za pierzynę, nawet się nie poruszyły. Co im się stało? Zakłopotała się, biegnąc znowu do Mikoły! Chrapał, aż się rozlegało.
Zatrzęsła nim, krzyczała mu do ucha, wszystko napróżno, a jej się tak bardzo śpieszyło! Przecież wyraźnie słyszała jakieś wołania, nie mogła tylko pojąć, kto ją przynagla i dokąd. Rzuciła się więc gorączkowo do domowych robót: próbowała rozpalić pod kominem i nie mogła znaleźć zapałek; chciała nakarmić kury, nie było na kominie wczorajszych kartofli, ni