Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Zapadła w jakiś zmierzch, z którego nie mogła się wydobyć na jaśnię świadomości, a w którym wszystko przybierało kształty majaków, będąc zarazem rzeczywistością. Całą godzinę leżała bez ruchu, zaczepiona oczami o bladą twarz świętej ikony, słysząca, co się dzieje dokoła, lecz niewiedząca o niczem.
Pod wieczór przyszła gorączka i zgasiła w niej wszelkie rozeznania na całe tygodnie. Dostała zapalenia mózgu i dusza jej zapadła w mroczne tumany choroby, z którą doktór rozpoczął zaciekłą i uporczywą walkę; nieraz długie godziny przesiadywał przy niej, wysłuchując nieskończonych majaczeń, obracających się ustawicznie dokoła oskarżenia. Więcej się z nich dowiedział o całej sprawie i jej roli, niźli z sądowych protokułów. Ale szczególniej zainteresowały go jej jakby zwierzenia, szeptane w tajemnicy i z rozbrajającą tkliwością: oto opowiadała mu o swoim domu i swoich. Odwiedzała go często, rozwodząc się drobiazgowo o wszystkiem co tam zastawała. Po jakimś czasie znał całe jej gospodarstwo, wieś i imiona znajomych i rodziny. Miał to juści za dalsze gorączkowe majaczenia, lecz tyle było w nich życiowej prawdy, realnych szczegółów, nazwisk i plastyki, że nie wiedział, co o tem myśleć. Nie wierzył bowiem w jasnowidzenia, i tembardziej nie przypuszczał wędrówek jej duszy, więc stanął wobec dręczącej zagadki. Otaczał ją, jak na stosunki więzienne, najżarliwszą opieką. Walczył o nią ze śmiercią i nie dał jej sobie wydrzeć. Wolno jednak przychodziła do zdrowia. Dopiero po paru tygodniach, w południowych godzinach zaczynała odzyskiwać zupełną przytomność. Z niezgłębionym