Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/118

Ta strona została przepisana.

smutkiem wychylała się znowu na świat. Sala szpitalna budziła w niej przerażenie. Chore jej towarzyszki były to same zbrodniarki i złodziejki, osądzone już, lub jeszcze zostające pod sądem. Ich ciche rozmowy pachniały krwią i błotem. W powietrzu unosiły się tchnienia zbrodni. Plugawe rozmowy, wrzaski, kłótnie a niekiedy i bójki, przepełniały ją zgrozą i przestrachem. Wolała już gorączkę; wolała te ciche zmierzchy dnia, kiedy upajający obłok przysłaniał oczy i ponosił duszę w przesłodkie krainy majaczeń i niewypowiedzianych cudów.
Któregoś dnia, gdy przyszedł doktór, zaczęła go prosić bardzo nieśmiało.
— Stoją pod bramą moi ze wsi, nie chcą ich wpuścić do szpitala.
— Któż wam powiedział o nich? przysłali kogo?
— Nie, ale wiem, jako tam czekają od świtu. Stoi tam, widzę, sporo ludzi, ale moich łatwo rozpoznać, bo kobieta w chuście w czerwone kraty, a chłop w bronzowej kapocie — objaśniała z taką pewnością, że usłuchawszy jej, wkrótce przyprowadził ich ze sobą.
— Mój ty Piotrowinie kochany, adyć wyglądasz jak z trumny! — załamała ręce Czuryłowa.
— Mówili, żeś pomarła, a tobie chudziątko już naprawdę niewiele się należy — użalał się Panasiuk.
— Niedługo też mojego życia, niedługo! Żeście to przyjechali do mnie, no, no — dziwiła się, nie okazując radości, ani też pytając o dom. Sami wszystko rozpowiedzieli akuratnie, jedno za drugiem, a szeroko. Słuchała, błądząc myślami gdzieindziej, jakby ech dalekiego i obcego życia. Nawet wielu wspomnianych