Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/12

Ta strona została przepisana.

Droga była niedaleka, strasznie błotnista i jeno rowem podzielona od plantu.
— Ośmnaście rubli za trzy miesiące emerytury, za gąski przyjdzie ze dwadzieścia parę a z tem co jest gotowego grosza, to akuratnie chwaciłoby na krowę i Mikole na zasługi! — dawała się ponieść gospodarskim kalkulacjom. — Prawda, zima za pasem, Oksieni trzaby nowych butów i sobie coś niecoś! A gdzie podatki, gdzie gminne, szkolne i drogowe? A i Ojcom na misję też parę rubli, a i składka na kościół! Panie Jezu — westchnęła — niewiem czy obstanę! Za wiele na tę moją biedną wdowią głowinę, za ciężko! Juści, za wieprzka grosz jakiś wpadnie, niezgorzej świntuch się pasie — skrzepiła się tem przypomnieniem. — Parę korczyków zboża też się sprzeda, może i prosięta pod wiosnę! — Jaśniej zrobiło się jej na duszy.
Stacyjka leżała za wsią zbudowaną w ogromny czworobok, na środku wznosiła się stara drewniana cerkiew nakryta zielonemi kopułami, obrastało ją kilkadziesiąt wysmukłych brzóz, klonów i całe gąszcza jarzębin i bzów, a ogradzał drewniany płot, nakryty słomianym daszkiem. Wieś była spora, lecz wszystkie domy poprzegradzane sadami, ginęły pod olbrzymiemi drzewami. Stały oknami na plac, podobny do błotnistego jeziora, po którym brodziły stada gęsi, świnie i para żydowskich kóz. Wyróżniał się jeno duży dom na podmurowaniu i z gankiem, malowany na bronzowo, z zielonym, blaszanym dachem. Była to dawna unicka plebanja, zamieszkała obecnie przez popa. W oknach bieliły się firanki, a za szybami stały pękate gą-