Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/123

Ta strona została przepisana.

pierwszy raz widzi zjawiony cud wiosny. Słoneczne rozradowanie rozkwitało w niej wraz z pierwszemi zorzami świtu, i wybuchnęło z niej krzykiem dziękczynienia. Nie wiedziała dlaczego w niej zaśpiewało jakieś wesele, jakieś szczęście bez nazwy, a upajające do nieprzytomności.
Przykucnęła pod ścianą i zaśpiewała dziecinnym głosikiem piosenki, jakie kiedyś śpiewała za ojcowskiemi krowami. I jak kiedyś, wydzierała się głośno, szeroko, na cały świat, aż wystraszone towarzyszki zaczęły krzyczeć i wołać o pomoc. Nakazali jej milczeć, więc usłuchała, ale wystąpiła z wymówkami.
— Przeszkadza wam śpiewanie?! — podniosła nieco głos.
Spojrzały na nią, popatrzyły na siebie i nakrywszy głowy wspólną peleryną, siedziały cicho.
— Jakieś głupie, czy co? — i nie zwracała już na nie uwagi.
W parę dni później, kiedy się już zainstalowała w nowem otoczeniu, i czuła się coraz zdrowsza, zaprowadzono ją do wielkiego pokoju, gdzie czekał na nią adwokat.
— To o panu pisał do Panasiuka stryj Symeon? — wystąpiła na przywitanie.
— Tak, pisał i do mnie, abym się zajął waszą sprawą — zdziwił się jej rezolutności.
— Stryj, jak i co roku, powędrował w dalekie strony, — podtrzymywała rozmowę.
— Wiem, znamy się oddawna, jesteśmy przyjaciółmi, dla tego podjąłem się waszej obrony. Byłem parę razy w szpitalu, żeby się z wami rozmówić, ale