Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/125

Ta strona została przepisana.

iskrzonem i gotującem się jakby do skoku, przeszedł na inny temat.
— Dobrze, postaram się, żeby was zwolnili. Poręczę za wami, przecież nie uciekniecie.
— Uciekałabym to przed śmiercią? — wykrzyknęła zdumiona. — Od pierwszego dnia wiedziałam, że się tak musi skończyć. Śmierci się nie boję. Choćby mnie i katowali po dawnemu, to cóż mi zrobią. O łaskę prosiła ich nie będę i umrę...
Nie przerywał jej, i w niczem się nie przeciwił, a ona porwana przypomnieniami, rozsnuwała przed nim swoją dziwnie zagmatwaną historję od chwili pojawienia się tego nieszczęsnego zbiega, — były w niej bardzo realne szczegóły i rozsądne sceny; były marzenia, przeczucia, sny i widzenia; były utajone pragnienia męczeństwa i jakby atawistyczna żądza poświęcenia się za drugich, a zarazem stawała się ta opowieść roztęsknioną za śmiercią baśnią, szeptaną zgorączkowanemi wargami obłąkanej.
Tak ją ocenił, wysłuchując uważnie i ze współczuciem. Jednak w jakiejś chwili, dojrzawszy że głos jej przechodzi w histeryczne łkanie, oczy mętnieją, a rękami zaczyna bić po bokach, niby związanemi skrzydłami, zadzwonił na służbę.
— Za parę dni będziecie mogli pojechać do domu — rzucił na pożegnanie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie mogąc pojąć, gdzie się jej zapodział.
Poszedł na długą naradę z doktorem, który ją miał pod obserwacją.