Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/126

Ta strona została przepisana.

A w niespełna tydzień pozwolono jej wyjechać do domu.
Adwokat sam przyjechał po nią do szpitala, odwiózł na kolej i nawet wsadził do wagonu.
— Mój znajomy, — wskazał jej swojego służącego — jedzie do tej samej stacji, zaopiekuje się wami.
— Cóż mi się stać może? — Była zupełnie przytomna. — A kiedyż to mam wrócić?
— Zawiadomię was o terminie sprawy, może za jakie dwa tygodnie. A pamiętajcie, meldować się co tydzień do gminy i robić to wszystko, co wam nakazał doktór. Macie tu lekarstwa, byłbym zapomniał. — Kłopotał się o nią do końca.
Pociąg ruszył, wychyliwszy się oknem, i dojrzawszy jego głowę, zrobiła nad nią znak krzyża.
— Niech ci Bóg da prędką śmierć. — Błogosławiła mu serdeczną wdzięcznością.
Prawie cały czas podróży przesiedziała przy oknie, napróżno zagadywał do niej służący i świadczył różne przysługi, jakby nie wiedziała, iż ktoś jest jeszcze w wagonie. Patrzyła na migające przed oczami krajobrazy i szczególniej nasłuchiwała ptasich świergotów. Wiosna śpiewała zwycięską pieśń, lśniła w rozlanych wodach i niby tryumfującym sztandarem powiewała zielonemi pędami wierzb. Po polach ciągnęły niezliczone pługi, a za niemi cicho podfruwały wrony. Powietrze było przejęte surowym zapachem ziemi, i stojącemi w puchach zieleni brzozami. Gdzieniegdzie jakiś chłop biało przepasany odprawował ścięty, prawicowy obrzęd zasiewów. Oziminy wlekły się nieskończonemi