siory nalewek na jarzębinie i śliwkach. Przemknęła się bokami za cerkiew na brukowany podjazd stacyjny. Sam dworzec był długim budynkiem, postawionym z okrąglaków przeraźliwie piernikowej barwy. Pusto było przed nim i pusto było w sieniach. W kancelarji stukały aparaty telegraficzne i jakiś urzędnik rozwalał się na ceratowej kanapie. Przez oszklone drzwi dosłyszała głos naczelnika gdzieś z drugiego pokoju — sobaczył komuś.
Odeszła pospiesznie. Naraz zaryczał głos gramofonu z poczekalni, gdzie był bufet, zajrzała tam przez szybę. Jarząbek, jakiś usmolony człowiek i dwóch żandarmów siedziało nad kuflami. Gramofon wył coraz głośniej a oni walili pięściami do wtóru. Naczelnik mieszkał na samym końcu dworca z wejściem od szczytu, zapukała nieśmiało do kuchni, otwierając zarazem drzwi.
Gruba, jak piec, Prakseda, warknęła gniewnie.
— Buty wycierać w sieni. Te chamy prosto z gnoju na pokoje. Wam czego?
— Weźcie no tę gąskę, bo cięży...
— Jaszczykowa ma proszenie? — spytała ważąc w ręku odebraną gąskę.
— Do pani naczelnikowej. Późno mi się wylęgły! — tłumaczyła — młoda jeszcze.
— Co mam dołożyć? — prawie ze wzgardą obmacywała wystraszonego ptaka.
— Jaszczykowa, wdowa po Bazylim, stróżu stacyjnym, prosi o podpisanie książeczki.
— Zaczekajcie, dołożę. A wytrzyjcie buty o słomiankę.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/13
Ta strona została przepisana.