Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/130

Ta strona została przepisana.

my borów i przenikliwe, drżące brzęczenia drutów telegraficznych. W jednem miejscu nad rowem zabielały rozkwitłe ciernie, dotknęła wilgotnych płatków palcami — dotknięciem pocałunku. Świeciło się w jej domu. Stanęła przy wejściu w opłotki. Drzewa w sadzie szemrały swoje wieczorne pacierze. Białe ściany majaczyły z mroków. Posłyszała głosy lecące z podwórza.
Złapała się żerdzi, żeby nie upaść, tak się jej zakotłowało w głowie. Nie wiedziała czemu jej serce tak strasznie rwie się w piersiach, czemu łzy leją się strugami, czemu trzęsie się niby osiczyna i nie może zrobić jednego kroku! Pożegnać się przychodzi, a radość ją porywa; przecież niezadługo śmierć ją pewna czeka, a jakieś niewypowiedziane szczęście tak ją rozszala i upija, że chciałaby krzyczeć, śpiewać, śmiać się i każdy kołek przyciskać do serca. Naraz Bukiet wypadł i rzucił się na nią z rozełkanym skowytem, czołgał się przy nogach i z wyciem biegał w podwórze, jakby zwołując wszystkich i znowu szalał, aż przygarnęła go do piersi najczulszem objęciem.
— Bukiet! poczciwe psisko! Nie zapomniałeś! Bukiet! — i całowała go jak dziecko.
I zbiegli się wszyscy i wśród radosnych powitań wprowadzili do izby. Upadła bez sił na stołek, wodząc zapłakanemi oczami po twarzach. Mikoła podobnie jak Bukiet długo nie mógł nacieszyć się jej powrotem, raz poraz przypadając do jej rąk, to obłapiając ją za kolana, wybuchał płaczliwym bełkotem.
— Żeście to powrócili! Bez was gospodyni w chałupie było jak w grobie, juści.