Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/132

Ta strona została przepisana.

czorami, jeszcze się ciągle schodzili na muzyce w karczmie. Spytałem go kiedyś: ożenisz się z Oksenią? A on mi hardo: co ci do tego! Trzasnąłem go przez łeb, zbiłem, a Bukiet podarł mu portki, juści. Do sądu mnie podał. Ja mu przy wszystkich rzeknę: że jak się nie ożeni, zabiję go jak psa! Jakże, taki wstyd na gospodarski dom! juści. Mówiłem Czuryłowej, djabeł nie śpi, uważajcie! Starej o zachodzie pomroka na ślepie zaciąga, nic nie widzi i razem z kurami spać chodzi. Przekładałem Okseni, ta mnie tym słowem, jakby w pysk: krowich ogonów pilnuj parobku a nie mnie! Tak rzekła, juści. Młoda, głupia, to i na grzech łakoma. Abo się to z nią ożeni ten hycel! Ma urząd, to — najbogatsze wydadzą się za niego. Cóż to ma Oksenia! jeno waszą łaskę. Ale jest jeszcze coś gorszego — Jarząbek prawosławny! Ojce w grobachby się poprzewracały, juści...
— Nie bój się! — Chciała go się pozbyć, gdyż myślami była gdzieindziej.
— Gospodyni, a kożuch oddali? — zdobył się wreszcie na najważniejsze pytanie.
— Nie, ale wszystko co zostało w komorze po nieboszczyku, będzie twoje — obiecała uroczyście.
Odszedł prędko i, wyglądając z poza węgła, jął frasobliwie orać pazurami po kudłach.
— Prawdę mówią, jako ma coś popsutego w głowie. — Martwił się serdecznie.
Dzień potoczył się zwyczajnie: roboty było dużo, Oksenia z ciotką kopały na ogrodach i siały, Mikoła woził gnój pod kartofle, a tylko Jaszczukowa nie mogła sobie dobrać roboty. Przejrzała skrzynię z ubrania-