Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/134

Ta strona została przepisana.

przybiegać zaczynały w odwiedziny. Nie była im rada, przyjmować jednak musiała, i opowiadać, i wysłuchiwać wyżalań nad sobą. Po paru godzinach miała tego dosyć, gdyż naraz powstała i — ku największemu zgorszeniu — rzekła popędliwie:
— Wódki wam nie postawię i nic ciekawszego nie powiem, — i otworzyła przed niemi drzwi.
Pomilkły i wyniosły się tak spiesznie, jakby je kto poszczuł psami.
Ale wieczorem przyszedł stary Panasiuk i żona, powinowaty, opiekun i wielki przyjaciel.
— Roznoszą cię po wsi na ozorach, tak je podobno ugościłaś — śmiał się stary.
— Klepią trzy po trzy, a każda się nademną wyżalała, niby nad zdechłym psem, każda uczyła, jak mam się przed sądem bronić. Głupie, nie mogą pojąć, że jak człowiek zrobi choćby najgorsze, to mu się tego nie wolno wypierać. To jeno przystoi dzieciom. — Mówiła wyniośle.
— Cóż poczniesz ze swoją chudobą, jak cię skażą, co nie daj, Boże, choćby na parę lat? — Trzeba będzie kogoś obsadzić na gospodarce. Właśnie z tem przyszedłem.
— Jużem osądzona i skazana — wyrzekła z mocą. — Muszę umierać.
— Dopóki wyrok nie zapadnie, nie wiadomo, — podjął, nie zważając na jej słowa.
— Powiedziałam prawdę: osądzonam. — Powtórzyła z uporem i oczy zaiskrzyły się gniewem.
— Słyszę, ale tem co masz, trzeba ci rozporządzić. Otóż moja rada taka: ziemię wydzierżawić, sołtysby