Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Tylko Jaszczukowa poczuła się zgoła inaczej, niźli przed miesiącami — na pierwszej sprawie, bowiem rozumiała, że to już koniec jej wędrówek i niepewności, że oto stanęła na krawędzi życia i śmierci. Więc też pochylona w sobie jakby nad przepaściami wieczności, śniła swój odlot w nieznane. I miała wrażenie, powolnego staczania się w jakąś bezdenną światłość. A chwilami z niemałym trudem i prawie męką, powracała do rzeczywistości, jeno że głosy sędziów, zeznania świadków i długie przemowy adwokata, przewiewały przez jej głowę niby nierozeznane poszumy wiatrów, a jej błądzące po sali ze zdumieniem oczy widziały zamiast ludzi, tylko jakoweś zarysy wypełnione skłębionemi oparami barw i przyćmionych świateł. Z trwogą odwracała się od niepojętego widoku i przymknąwszy powieki, niosła się przemęczonym lotem ptaka tęsknie upatrującego miejsca, gdzieby przysiąść na długi odpoczynek. Nie rozumiała przebiegu całej sprawy. Czuła się osądzoną i gotową na poniesienie kary. Więc czegóż jeszcze chcą od niej?
W jakiejś przerwie przystąpił do niej adwokat i szepnął radośnie.
— Jeżeli doktorzy zeznają jak obiecali, będziecie wolni.
— Tamtych nieboraków powiesili, to czemuż marudzą ze mną?
— Was nie powieszą, bądźcie spokojni.
— Nie sądom ufam, a Boskiemu miłosierdziu. — Odparła z głębi swojej wiary.
I wyczekiwała cierpliwie cały dzień, gdyż dopiero o zmierzchu, po gorącej przemowie adwokata i uczonych