Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/14

Ta strona została przepisana.

Jakiś pociąg przelatywał z hukiem, że gęś jęła się tłuc po podłodze i krzyczeć.
Prakseda wpuściła kobietę do jadalni. Naczelnikowa siedziała pod oknem w głębokim fotelu, z papierosem w zębach, z książeczką w ręku i z kotem na kolanach. Samowar syczał na stole i w rogu przed ikoną paliła się czerwona lampka. W powietrzu unosił się czad węglowy pomieszany z zapachem heliotropowych perfum.
Przywitała ją z wyróżniającą życzliwością.
Jaszczykowa pocałowawszy ją w rękę, wyłożyła swoją prośbę.
— Prakseda, niech pan podpisze i zaraz przyśle pieniądze. Cóż tam u was?
Podniosła na nią spłowiałe, blade oczy, silnie podmalowane. Twarz chudą i obsypaną pryszczykami, miała również wybieloną, usta krwawe, jasne włosy zafryzowane i czerwoną, jedwabną rubaszkę na drobnych ramionach. Przystrojona była od góry, tyle jeno ile było potrzeba do wyglądania oknem na przelatujące pociągi, reszta zaś tonęła w brudnej halce, opadniętych, rudych pończochach i męskich pantoflach wyszywanych na kanwie.
— Mówili, że Jaszczukowa wychodzi za mąż? — zaczęła dosyć obcesowo.
— W imię Ojca! — rozczerwieniła się. — A któżby to chciał się żenić ze starą babą!
— Wieleż wy sobie liczycie? — rozglądała się w niej z przyjemnością.
— Skończyłam na wiosnę czterdzieści. I nie pilno mi za drugiego! — Zaśmiała się.