Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/140

Ta strona została przepisana.

dowodzeniach doktorów, sąd — uznawszy ją za niepoczytalną, uwolnił od winy i kary.
Spokojnie wysłuchała wyroku, a kiedy wyszli sędziowie i zbrojne straże, przypadł do niej rozradowany adwokat.
— Wolni jesteście. Rozumiecie, zupełnie wolni. — Szeptał, ściskając jej ręce.
— To nie powieszą mnie jak tamtych? — Zauważyła jakoś żałośnie.
— Wolni jesteście jak ptak! Możecie choćby zaraz wracać do domu.
Zastanowiła się przez chwilę i wyrzekła z dziwnym uśmiechem.
— Nie mam domu, nie mam już swojego kąta na świecie. Rozdałam wszystko, bo niczego nie potrzebuję! Osądzonam i śmierć na mnie czeka.
Wsadził ją do dorożki i wioząc do swojego domu, próbował różnemi sposobami przyprowadzić ją do przytomności, przerwała mu wybuchem płaczu.
— Niegodnam łaski Pańskiej i nie przyjął mojej ofiary! — Żaliła się rozpaczliwie.
Dopiero w serdecznej atmosferze jaką ją otoczono, uspokoiła się i pokazywała się być prawie normalną. Rozmawiała, odpowiadała przytomnie i mądrze, śmiała się nawet, lecz w jakiejś chwili porwała się z miejsca, jakby wylękła.
— Zaraz przyjdę, zaraz! — Odpowiadała, patrząc w otwarte okna. I chciała zaraz wyjść, zapomniawszy o wszystkich. — Ktoś mnie woła! — Powtarzała nasłuchując. Nie puścili jej z domu i pilnowali, żeby się nie wymknęła a posłali po doktora. Był to szpitalny doktór,