niegdzie w ciemnościach świeciły okna niby zgorączkowane oczy. Czasem zaturkotała dorożka. Niekiedy ktoś niedojrzany przesuwał się pod murami, lub rozlegały się twarde kroki patrolów. Z jakiegoś ogrodu spływały duszące zapachy akacji. Jaszczukowa przyczajała się w cieniach i zaułkach za każdym odgłosem, i kiedy wracała cichość, rozglądając się wylękłemi oczami, szła zwolna i do ucieczki w każdej chwili gotowa. Zdało się jej, że gonią za nią, że słyszy ściszone głosy, groźby i pobrzękiwania karabinów. Długo błądziła wśród pustych kanałów ulic, zanim wydostała się z miasta. Świtało, gdy owiało ją pierwsze tchnienie pól niezmierzonych. Oroszone, ciężkie zboża zwisały nad drogami w zastygłych, płowych falach. Mgły pokrywały niziny. Szemrały jakieś niedojrzane strumienie. Topole wynosiły się nad jej głową niebotycznemi groblami. Powietrze było nabrzmiałe modlitewną cichością. Przygasały gwiazdy. Pierwszy kogut zapiał gdzieś niedaleko. Na wschodzie, z popielisk chmur jęły się rozżarzać krwawe brzaski dalekiego słońca. Pieściwy wietrzyk przegarnął po drzewach i zbożach — niby matczyne ręce te włosy kochane. Zaszemrały opadające rosy.
Upadła pod jakimś krzyżem i objąwszy go miłośnie ramionami, zastygła w serdecznej, niemej rozmowie z Jezusem. Powstała kiedy już słońce było na chłopa, i zaśpiewawszy wraz ze wszelkiem stworzeniem pieśń poranną, ruszyła ku wschodowi, tam skąd ją przywoływał Symeonowy głos.
Głuchy tętent rozległ się tuż za nią, odwróciła się bezwiednie, nie było nikogo, jeno na piasku przemoczonym rosą, znać było ślady jakby koźlich kopyt.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/143
Ta strona została przepisana.