Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— W jedną stronę wypada mu droga! — Przeżegnała się i poszła — już się nieoglądając.
Kosami rozdzwaniała się ziemia, dnie szły długie, skwarne i znojne.
Sypiała po polach pod kopami, po miedzach, przysłonięta złotemi płaszczami kłosów ciężarnych, lub w leśnych gąszczach rozprażonych i pachnących, niby kościoły po uroczystych procesjach. Omijała bowiem wsie i stroniła od ludzi. Spotykano ją niespodzianie w pustkach i po starych, zamarłych drogach. Przemykała się niby cień przelatującego ptaka. Nawet psy za nią nie szczekały. Widywano ją pod figurami na rozstajach. Niekiedy żniwiarze spostrzegali jakby widmo, unoszące się nisko nad polami. A gdy ją ktoś spotkał i zapytał dokąd idzie? — odrzekła:
— W swoje strony, do Jezusa! — I z takim uśmiechem patrzała, że żegnali się strwożeni.
Nie było w niej nic kromie nieprzemożonej żądzy śmierci, kromie szczęścia bliskiego końca i kromie takiej miłości do świata, że przygarniała do serca zboża i krzewiny, całowała ziemię, pieściła pnie drzew i nawet do ptaków i chmur wołała radośnie.
— I na was, siostry, przyjdzie pora śmierci! I wy się doczekacie miłosierdzia.
Nawet zły, wlokący się za nią trop w trop od samego miasta, przestał ją przerażać. I chociaż umykał przed jej oczami, chowając się za drzewa i w krzaki, dobrze go zobaczyła: czarny był, suchy, kędzierzawy, z kozią bródką, oczy mu świeciły czerwono niby rozżarzone węgle i zamiatał jedną nogą.