Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/145

Ta strona została przepisana.

— Nie przystępuj zbliska — pogroziła, wyjmując z zanadrza flaszeczkę z wodą święconą. — Ukrzywdziłeś mnie na sądach, kulasie jeden, i tego ci nie zapomnę.
Zgniewany, że go poznała, narobił piekielnego fetoru i gdzieś przepadł. Nie opuścił jej jednak i żeby snadniej podejść i na manowce sprowadzić, jął się jej ukazywać w różnych postaciach. Nazajutrz bowiem, od samego rana przybłąkał się do niej jakiś pies skamlący z głodu, z przetrąconą nogą i poraniony; zeszła kawał drogi w bok do strumienia, żeby go obmyć i napoić. Pies był kudłaty, ogromny, czarny jak smoła i o tak jarzących a mądrych ślepiach, że tknięta przeczuciem, dała mu chleba pokropionego święconą wodą. Dziw jej nie rozdarł z wściekłości i pognał na bory i lasy. Potem natknęła się na jakiegoś proszalnego dziada, który kusztykając, pokasłując, ledwie się wlókł głębokiemi piaskami. Dała mu jakiś grosz, ale prosił rzewliwie, żeby go podprowadziła do wsi, gdzie miał znajomych. Serce miała litościwe i chociaż ledwie się trzymała na nogach, wzięła go pod rękę i prowadziła. Dziad był rozmowny i mądrala, i tak umiał zagadywać, że ani spostrzegła jak ją sprowadził z drogi pomiędzy jakoweś bagna, wody i topieliska. Zmierzch był właśnie zapadł i dokoła zaczynały tańczyć błędne ogniki, straszne gadziny podnosiły łby i straszne jęki dawały się słyszeć. Wystraszyła się i powiada.
— Ani obrócić się nie wiem w którą stronę. Gdzie my jesteśmy?
— Na moim podwórku, kobieto! — I zaśmiał się tak, że zrozumiała z kim ma sprawę.