Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Paskudny Judaszu, naści za swoją zdradę! Chlusnęła mu w oczy wodą święconą, zaryczał aż się ziemia zatrzęsła, powstał wicher, pioruny jęły bić i błyskawice siekły ognistemi biczami, ale stała nieulękła, krzepiąc się pacierzem i znakami krzyża.
Kiedy wszystko przeszło, znalazła się w obcej zgoła stronie i w szczerych piachach, że niemało czasu i sił nadłożyła zanim znowu znalazła się na swojej drodze. A, że przytem skwary nie folgowały i drogi były piaszczyste, więc odpoczywając co krok w nikłych cieniach wierzb, ledwie się już wlekła.
Djabeł znowu się pokazał. Wybrał sobie południową porę i największy upał, gdy Jaszczukowa spragniona wody, śmiertelnie zmęczona, prawie oślepła od blasków goniła już ostatkami sił. Wtedy właśnie nadjechał jakiś gruby szlachcic w parę czarnych lśniących ogierów, kazał zatrzymać bryczkę i niby to z litości zawołał.
— Siadajcie kobieto, podwiozę was do najbliższej wsi.
Jaszczukowa porwała się na nogi i pokazując szkaplerze, krzyknęła mocno.
— Jeśliś djabłem, szczeznij, a jeśliś dobry człowiek, Bóg cię nagrodzi za pomoc bliźniemu.
Ze szlachcica, bryczki i koni pozostało jeno kłębowisko kurzu toczące się po drodze. Jakiś czas już jej zły nie nagabywał, aż dopiero w końcu drogi, kiedy zdala po zielonych kopułach cerkwi i wyniosłych krzyżach cmentarza, poznała swoją wieś, znalazł się przy niej w swojej pierwszej postaci, już się nawet nie ukrywając.