Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/15

Ta strona została przepisana.

— Jarząbek z ekspedycji podobno co wieczór u was przesiaduje.
— A nie mam to w domu panny! Oksienia ma już siedemnasty rok.
— Młódka i sierotka na łasce ciotki. A u wdowy chleb gotowy!
— Pewnie, że niejeden chciałby się przyżenić do moich morgów. Mało to takich, co tylko patrzą, gdzie się z komina kurzy. Ma dziurawe buty a majątku szuka za żoną.
— Jarząbek zupełnie co innego — zachwalała od niechcenia. Ma edukację, przecież był w seminarjum i żeby się ożenił i ustatkował, mógłby się na kolei dosłużyć dobrej posady. I nasz pop jest jego krewnym. Wy prawosławna?
— Ja z unitów — zawahała się trwożnie. — I moja Oksienia też katoliczka — dodała prawie wyzywająco. Męczeńska krew unitów zawrzała w niej bojowo.
— Po ukazie, to już wszystko jedno jakiej kto wiary, byle jeno wiernie służył Carowi. Ślub w cerkwi, czy w kościele jednakowo ważny. Dam wam książeczkę napisaną przez księdza, to się z niej dowiecie, że pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem prawie niema różnicy. Jeden Bóg i jeden Car. Przecież i wasz mąż był prawosławnym i sława Bogu, dorobił się na rządowej służbie.
— Ale za ten dorobek uważali go wszyscy za parszywego psa, pluli na niego!
— Nie wiedziałam! Człowiek był porządny i naczalstwo go chwaliło. Cóż to zrobił?
— Wziął majątek po stryju, którego z całą familją